![]() |
![]() | Kiedy serce wraca do domu... | ![]() |
Dominika
Administrator
![]() |
![]() |
Cześć I
R.1. Styczeń 1641 roku, Warszawa. - A znasz li Bellu tego pana, Herakliusza Biczyńskiego? Tego co to do siostry mojej Eufrozyny dwa razy już swatów słał? Z tych, co budują ten dom obok karczmy... wczoraj Szymek mówił, że w niedzielę po sumie naszło go czterech hajduków tam, zaraz za kościołem i tak okrutnie obiło, że tydzień już a on z łóżka wstać siły nijakiej nie ma. Powiadają – przyciszyła głos, rozglądając się bacznie dookoła – że to pan ojciec nasłał, że Biczyński gotował się siostrę moją z dworu porwać i ujść w Litwę... Izabella dotychczas spokojnie i w skupieniu zajęta robótką uniosła głowę. Delfinie zdało się, że pobladła, uznała jednak, że może to ogień, oświetlający jej twarz dawał takie złudzenie. - Przebóg, Fruzia i tajemny kochanek! A zawsze taka potulna, układna była... a może to ten... Herakliusz winowat, nie ona? Delfina otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, gdy zza okna, z dziedzińca rozległ się wielki huk, szczęk broni, krzyki i łoskot dwóch upadających ciał. Sparaliżowane strachem panny, dopiero po dobrej chwili podbiegły do okna nie zdążyły jednak rozsunąć zasłony, gdy do pokoju wpadł młody mężczyzna z szablą w dłoni i wielką raną na głowie. Po jego lewym policzku pionowo spływała krew. Oddychał, jak po długim biegu. - Samko! - wrzasnęła Izabella, podbiegając do niego i dobywając z kieszeni sukni błękitną, haftowaną chustkę. Mężczyzna odsunął jej rękę. - Szkoda marnować – westchnął, odpychając Izabellę i ciężko opadając na krzesło. - Idź lepiej na dół i Jewkę pogoń, bo mnie nie chce słuchać... Szymona ucho prawe na podjeździe zostało, jak po rzezi jakiej a ta się zaparła i posprzątać nie chce. A ja tam dziewki bić nie będę... Delfina wydała z siebie piskliwy krzyk i rzuciła się w stronę drzwi, nie narzuciwszy nawet chusty na ramiona. - Oj, spokojnie, niewiasto, nie ma co krzyku podnosić... toż on mi druhem, ojca prędzej bym usiekł, niż jego... jeno zwada między nami niewielka była i to ucho nieszczęsne... ale już po doktora posłali, wyliże się... - Ale o co wam poszło? - wyjąkała Izabella, przyklękając obok brata. - Nie dla uszu niewiasty takie błazenady – burknął Samuel, po chwili jednak pokręcił głową i uniósł dłoń, by pogłaskać siostrę po włosach. Ta ujęła jego rękę i przycisnęła do policzka. - Widzisz, Elżuniu, dwa dni temu po południu jacyś hajducy stłukli niemiłosiernie tego młodego Biczyńskiego, co to do Fruzi Belskiej swaty słał. I Szymek powiada, że to pan Belski ich nasłał. To ja jemu rzekłem, żeby syn na ojca takie wygadywał, to grzech śmiertelny jest... a on mi wtedy – zachichotał pusto i potarł dłonią skronie. Naturalnie, nie mógł zdradzić siostrze, że Szymon wypomniał mu właśnie, jak przed nowym rokiem krył go przed ojcem, gdy podstarości przyłapał go w domu uciech. - On mi wtedy wypomniał grzechy moje. Ty wiesz, że rozeźlić to mnie nie trudno... to i się pocięliśmy trochę a ja... no niechcący, wiesz... - Zaraz ja ci tę głowę opatrzę – Izabella podniosła się z miejsca. Po drodze, nieznacznie wyjrzała przez okno. Na dziedzińcu dostrzegła Szymona, siedzącego okrakiem na beczce i wyraźnie spierającego się o coś z doktorem i Delfinę, zanoszącą się lamentem ponad głową Jewki, zbierającej zakrwawiony śnieg do wiadra, krzywiąc się z niesmakiem. Westchnęła i wzruszyła ramionami. Od wieków, najbardziej bawiły ich walki przyjaciół... - Patrzaj tylko Bellu, jakiego ogiera mi ojciec sprawił. Pierwszej krwi tureckiej, dwie wsie kosztował. Sprawimy się razem, prawda li, kary? - zwrócił się do konia, łagodnie ujmując go za pysk. Izabella uśmiechnęła się, obserwując tę scenę. Wokół nich, gwar warszawskiej ulicy mieszał się z rżeniem koni u powozów i krzykiem dzikich ptaków pikujących nad miastem. Z karczmy wytoczył się pijany mężczyzna w jasnoróżowym żupanie, zatoczył się, potknął i zarył głową w śnieg. Tłusta przekupka machała przed nosem kobiety w kuchennym czepcu przeraźliwie gdaczącą kurą. Z najwyższych pięter kamienicy naprzeciw ratusza wychylała głowy grupka żydowskich dzieci, co chwilę ukazując na coś palcem i zanosząc się od śmiechu. Dzień, jak co dzień. Od pamiętnej sprzeczki, po której Delfina przez trzy dni odmawiała wszelkich posiłków, minął tydzień a Samuel i Szymon już dawno temu doszli do zgody. Do centrum miasta zawiodła obu konieczność odbioru przysłanego przez pana Belskiego z Litwy konia, mającego być prezentem dla Szymona z okazji, zapowiedzianego już przy jego narodzinach, wstąpienia do chorągwi królewskiej. - Nie żal ci będzie takiego pięknego rumaka postradać w bitwie? - zapytała Izabella, odruchowo kierując wzrok na bandaż, opasujący głowę przyjaciela. Po krótkiej chwili jednak, cofnęła oczy na jego twarz, strofując się w myślach. Szymon, mógł to poczytać, jako słabość. - To nie jest koń bitewny Bellu, jeno dla parady. Ojciec chciał tym pokazać, że możemy sobie pozwolić na zbytek w czasach pokoju. Po konia bitewnego pojadę ja sam, do Taurogów. I na niego będziemy musieli się zapożyczyć. Izabella skinęła głową a jej wzrok nieznacznie zbłądził na drogę, koło ratusza. Kilka sekund później, właśnie stamtąd rozległ się dziki okrzyk i tumult końskich kopyt, pomieszany z harmidrem, jaki zwykle czynią uciekające w popłochu grupy ludzi. Szymon natychmiast skoczył na równe nogi i ujął w dłoń rękojeść szabli. Drugim, wolnym ramieniem łagodnie odsunął Izabellę na bok. Minęła dobra chwila, gdy hałasy przybliżyły się tak bardzo, że dało się już dostrzec tuman kurzu unoszący się na drugim końcu ulicy. Izabella zacisnęła powiki, gdy huk, okrzyki i tętent kopyt otoczyły ją tak szczelnie, iż nie dało się już niczego innego usłyszeć. - Kto wy? - przebił się przez tumult głos Szymona. Chwilę potem, wszystko ucichło. Izabella otworzyła oczy. Ponad nią, na środku placu zatrzymała się trójka uzbrojonych mężczyzn, odzianych na podobieństwo chłopów w baranie kożuchy i baranie kołpaki. Dziewczyna wycofała się jeszcze dalej w tył, ukrywając poza węszącym w powietrzu koniem Szymona. Rozbójnicy li to, czy...? - Kozacy, w służbie jegomości kniazia. Z listem – usłyszała nad sobą niski, hardy głos jednego jeźdźców. Mówił ze wschodnim akcentem i raczej to język ruski był jego językiem ojczystym. Izabella ruski znała, dzięki swej, wychowanej w Połocku ciotce, znacznie lepiej, niż jej brat i kuzyni. Zacisnęła pięści i wystąpiła do przodu. - Waść się wstydzić powinieneś. Jak posłowie już takie larum czynią w grodzie w czasach pokoju, to strach pomyśleć, co byś waść uczynił, gdyby do wojny przyszło. Mężczyzna, stojący na czele gromady przeszył ją wzrokiem. Oczy miał zimne a wzrok twardy, jak stal. Tak patrzyli ludzie, którzy od lat byli na ''ty'' ze śmiercią i zbrodnią. Izabella wytrzymała to spojrzenie i odepchnęła rękę, usiłującego odsunąć ją w tył Szymona. - Ja, Elżbieta Wróblewska, herbu Ślepowron, wojewodzianka ciechanowska. - Z mazowieckiej linii, czy z tatarskiej? - zapytał ostatni z mężczyzn i jedyny obdarzony wąsami w kolorze pszenicznym, prawdopodobnie ledwie kilka lat starszy od Izabelli. Oblicze przyozdobione miał dwiema bliznami, wyglądającymi, jakby ktoś usilnie próbował obciąć mu nos. Uśmiechał się pobłażliwie, jakby usiłował tym pytaniem udowodnić dziewczynie swoją wyższość. - Mazowieckiej – odburknęła Izabella, unosząc głowę i wycofując się ponownie poza grzbiet karego. - Poprowadzicie mościa panno do dworu pana wojewody? - odezwał się trzeci z mężczyzn. - Ostawcie niewiastę – wtrącił się Szymon. - Sługa mój wskaże drogę waszmościom. Odwrócił się w kierunku ustawionego nieopodal kramu z piernikami. - Semko! - wrzasnął, obserwując, jak znad stosu słodyczy podrywa się jeden z mężczyzn w pośpiechu rzuca przekupce w dłoń monetę i, chowając piernik za pas podbiega do gromady. - Pokażesz panom drogę do dworu pana wojewody. Tylko – zniżył głos – uważaj na nich. Wydają mi się podejrzani. Izabella odprowadzała odjeżdżających niepewnym spojrzeniem. Jakkolwiek ocaliła swoją godność, tak był to pierwszy raz, gdy zobaczyła kozaków w okolicy. A jakby tego było mało, zdążali właśnie do jej ojca. - Co ludzie samego księcia robią w Warszawie? - zwróciła się do Szymona. Tamten pokiwał głową, potarł wąsy i chwycił karego za wodze. - Nie wiem, ale... - urwał. Powinniśmy wrócić do domu – dodał, jakby usiłując ukryć chęć, by powiedzieć coś zupełnie innego. Droga powrotna ciągnęła się niemiłosiernie, gdyż pokryte świeżym śniegiem trakty stały się nieomal nieprzejezdne. Tak Szymon, jak i Izabella bacznie nasłuchiwali jakichkolwiek odgłosów walki... wypatrując przy tym śladów krwi na śniegu. - Myślisz Szymko, że oni nas oszukali? - zapytała Izabella ostrożnie. - Nie twoja rzecz mnie chronić. Szymon popatrzył na nią zaskoczony. Dotychczas, obydwoje milczeli, bez słów pojmując, że są jednej myśli. - Nie naciskał, bym to ja ich prowadził – odpowiedział. - Nie... rabunek nie był ich celem. Naprawdę mają sprawę do twojego ojca. Nie mam ku temu wątpliwości. - Moja ciotka, Elżbieta wyszła za Jana Dobrowolskiego z Rusi Czerwonej... - zaczęła Izabella, śledząc wzrokiem plamy krwi, które nagle zaczęły pojawiać się na śniegu. Z każdym kolejnym przebytym sążniem, pojawiało się ich coraz więcej. Szymon zdawał się jednak tego nie zauważać. Odwrócił się w stronę towarzyszących mu ludzi i skinął na jednego z nich. - Pamiętasz Tomaszu, tego szlachcica, co trzy lata temu odwiedził mego ojca w Belsku? Waćpanna o nim mówi. Tomasz skinął głową. - Tych co to jedynego syna postradali w czasie obrony dworu przed Tatarami? - upewnił się ostrożnie. Izabella dostrzegła jednak, że jego wąsy uniosły się lekko, jakby w kpiącym uśmiechu. - Ich syn żyje. Pan Dobrowolski przyjechał pana wojewodę o pieniądze... na wykup jego z jasyru prosić – burknął Szymon. - I wykupił? - zapytał Tomasz, z nieco nazbyt wyraźną ciekawością w głosie. - A skąd mi to wiedzieć? - odparł Szymon, popędzając konia. Ledwie kilka sekund później, zatrzymał się gwałtownie, unosząc dłoń w geście, nakazującym wszystkim to samo. Izabella nerwowo przełknęła ślinę. Tuż przed nimi, na środku drogi, czerwieniała ogromna kałuża krwi. - Do stu diabłów! - zaklął Szymon, w ostatniej chwili jednak, przypominając sobie, że wraz z nim podróżuje Izabella. Popatrzył na nią nerwowo. Nieoczekiwanie, zmuszony był wystawić ją na niebezpieczeństwo... - Michał, zostaniesz z panną, Tomasz – skinął na dotrzymującego mu już ponownie kroku towarzysza. - Miej oczy dookoła głowy... Twarz Tomasza rozjaśnił uśmiech a jego wzrok zapłonął tym dziwnym światłem, którego Izabella od zawsze się obawiała... błyszczała w nich chęć walki i zadawania śmierci. Głód krwi. Szymon westchnął z rezygnacją, po czym dał znak do dalszej drogi. Tym razem jednak, wraz z Tomaszem jechali przodem, bacznie obserwując, wciąż ukazujące się czerwone plamy na śniegu i nasłuchując jakichkolwiek podejrzanych odgłosów. Gałęzie rosnących wokół drzew, smagały ich po twarzy, nieomal pozbawiając Tomasza i tak niedopasowanego do jego głowy, futrzanego kołpaka. Teraz zdawał się, w napięciu oczekiwać, iż sytuacja ta rychło się powtórzy, co, spoglądający na niego co chwilę Szymon, w którego oczach błyszczała surowa reprymenda, zapewne poczytałby, jako uchybienie. Wreszcie, niecałe dwieście sążni od znalezionej na drodze kałuży, do uszu podróżujących dotarły odgłosy szamotaniny, szczęk broni białej, warczenie i piski, podobne do dźwięków, wydobywanych przez zgraję dzikich psów, oraz ciskane w powietrze tureckie wyzwiska. - Selim? - wyjąkał Szymon, zatrzymując się gwałtownie. Odwrócił się do Izabelli, posyłając jej niepewne spojrzenie. Izabella skuliła się w siodle. - Wilki? - zapytał Tomasz. - Wilki – potwierdził Szymon, nakazując Tomaszowi i dwóm innym ludziom, ruszyć za nim. - Szczęście nam z nieba spłynęło, że sam nie jechałem – cenił, ujmując w dłoń pistolet. Chwilę później, obaj gnali kłusem w kierunku źródła hałasów. Istotnie, na miejscu Szymon zastał to, czego oczekiwał. Oto, wataha wilków oblegała drzewo, na którym tkwił jego sługa, rozpaczliwie machając szablą. Spod poszarpanych hajdawerów wymykały się jego pogryzione nogi wraz z tą nieco mniej honorową partią ciała. Pod drzewem, w otoczeniu porzuconych pistoletów leżało zaduszone ciało nieznanego Szymonowi mężczyzny. Co jednak wzbudziło jego wielkie zdziwienie to fakt, iż pod drzewem, nie zważając na ciosy wilczych kłów uwijał się chłop w podbitym baranami kaftanie, bezlitośnie dźgając widłami warczące i poszczekujące zwierzęta. Siedzący na drzewie Selim, rozpaczliwie usiłował odpędzić go przy pomocy szabli. Wymyślał mu przy tym soczyście w swoim ojczystym języku. - Odstąpże, człowieku – wrzasnął Szymon. Chcesz dzieci osierocić? Chłop tymczasem ponownie zamachnął się widłami, przebijając bok jednego z wilków, który zapiszczał, odwrócił się i ruszył na niego z rozdziawionym pyskiem, pełnym obnażonych kłów. Szymon skinął na towarzyszy. Wszyscy naraz wydobyli pistolety i wrzeszcząc, gwiżdżąc i strzelając w powietrze, ruszyli kłusem do przodu. Przerażone wilki rozpierzchły się w różne strony, tymczasem, Szymon, Tomasz i pozostali, wymierzyli w nie pistolety. W ferworze walki i pościgu, nie dostrzegli, że wraz z nimi strzelał ktoś jeszcze. Szymon, gwałtownie puścił się w pogoń za jednym z uciekających wilków o pięknym, srebrzystym, połyskującym odcieniu futra. Nieoczekiwanie zapragnął mieć jego skórę w swoim pokoju. Wilk pognał w kierunku, gdzie w miarę udeptana droga, ustępowała miejsca zwartemu lasowi. Szymon pochylił się, unikając uderzenia gałęziami, nim jednak ponownie się wyprostował, uczuł silne szarpnięcie w bok i gwałtowne uderzenie pędu. Upadł, na pokrywającą teren poniżej śniegu, ściółkę leśną. Zdążył tylko pomyśleć, że stracił zdobycz, gdy ujrzał ponad sobą, wściekły pysk, obdarzony gorejącymi, przekrwionymi ślepiami i rzędem śnieżnobiałych, ostrych, jak brzytwa zębów... zacisnął powieki... nagle zapanowała wokół niego zupełna cisza. Nie wiedział, ile to trwało, czekał tylko na ten ostateczny, morderczy cios. Zamiast niego, rozległ się jednak głośny strzał i huk opadającego obok niego wielkiego cielska. Szymon otworzył oczy. Akurat po to, by dojrzeć zsiadającego z konia tuż nad nim mężczyznę, odzianego w ferezję podbitą gronostajami i przyozdobiony trzema rubinami, również gronostajowy kołpak. Ponownie opadł na ściółkę leśną. - Chryste, postradałem rozum... - jęknął żałośnie. Tymczasem, nieznajomy podszedł do niego tak, że mógł zobaczyć wyraźnie, jego karmazynowe buty... - Życie waszmości niemiłe? - zapytał przybysz, trącając go lekko czubkiem buta. Głos miał zdecydowany, dumy, okraszony lekkim wschodnim akcentem. Co jednak wyjątkowo zaskoczyło Szymona to fakt, iż szablę przypasaną miał do prawego boku. - Z kim mam przyjemność? - zapytał, nie wstając. - Longin Dobrowolski – odparł tamten. Wyraźnie bawił go fakt, iż zmuszony jest stać ponad leżącym w zaspie Szymonem. - Siostrzeniec pana wojewody. - Sio... - zaczął Szymon, podrywając się gwałtownie.- Toć on dwanaście lat już w tatarskim jasyrze! - To stare masz waszmość informacje – skwitował to nieznajomy. - Już trzy lata, jak mnie ojce wykupili. Szymon popatrzył na niego z wyraźnymi śladami szoku w oczach. Dawno temu, widział się z synem pana Dobrowolskiego, dawno... na dwa lata przed nieszczęsną bitwą. Natychmiast też przykuł jego uwagę fakt, iż odziany niczym magnat podróżnik zwraca się do niego, jak do człowieka równego sobie stanem. Nie zdążył jednak tego dokładnie przemyśleć, gdy zorientował się że mężczyzna mocuje ciało wilka do siodła. - Pokażesz drogę do domu pana wojewody? - zapytał. - Akurat tam jadę – skwitował Szymon z rezygnacją. W jego głowie rodziło się właśnie natarczywe pytanie, czy spotkani w mieście kozacy mogli mieć jakiś związek z nagłym pojawieniem się tego mężczyzny. Gdy wyszli z kniei, towarzysze Szymona kończyli już porządkować teren, zbierając ciała wilków. Tomasz z niechętnym wyrazem twarzy, opatrywał Selima a Szczepan przepytywał chłopa, który o dziwo, w całkiem dobrej kondycji odpowiadał, bez krzty niepewności w głosie. Longin ukląkł przy leżącym pod drzewem ciele zaduszonego a tymczasem Szymon podszedł do chłopa. - Jak cię zwą? - rzucił. - Maciej Chaber – odparł chłop. - Ja tu nie polować a zbójców tropić przyszedł. Wieś naszą złupili dwa dni temu i my wszyscy chłopi ich szukać poszli. Ja nie kłusownik, miłościwy panie. - Zbójcy powiadasz? - mruknął Szymon, usiłując ukryć rosnący w nim niepokój. - Czemuście do dworu nie przyszli? - My chcieli sami... - zaczął chłop. - Moją żonę o mało a by zbezcześcili... - Zostawić – westchnął Szymon. - I posłać, niech złoczyńców szukają – odwrócił się w stronę nieznajomego, modlącego się nad ciałem wilczej ofiary. Ten akurat ukończył modlitwę, unosząc głowę i czyniąc powoli znak krzyża – od prawej do lewej strony tak, jak robili to prawosławni i katolicy greccy. Szymon potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Waszmość grecką wiarę wyznajesz? - zapytał. Tymczasem przybysz odwrócił się powoli i spojrzał w jego kierunku tak strasznym wzrokiem, że Szymon, który z zasady nie lękał się nawet niedźwiedzia, cofnął się w tył. - W-wybacz waszmość – wykrztusił, przykuwając tym samym zaskoczone spojrzenia swoich ludzi. Z opresji wyratowało go jednak, zbliżające się rżenie koni. Michał wraz z Izabellą ich znaleźli. Po drodze, okazało się, że Longinowi towarzyszył stuosobowy orszak i cała kawalkada powozów, w tym aż cztery sześciokonne. Wiózł poza tym, w prezencie dla wuja skóry, jedwabie, złotą zastawę i kilka perskich kobierców. Szymon, na widok całego tego przepychu zatrzymał się i przeżegnał, Izabella tymczasem skwitowała to wzruszeniem ramion. Nie drgnęła jej powieka nawet, gdy kuzyn wręczył jej osobiście diamentowy pierścień i perłowy naszyjnik. Co zaś było w tym wszystkim najdziwniejsze to fakt, że Longin wyraźnie preferował ich towarzystwo od przewodzenia swoim ludziom. Toteż, jechali wolno, rozmawiając wesoło na wszystkie możliwe tematy. Longin rozprawiał o życiu na Rusi i konflikcie z sąsiadem o jakąś wieś, który zakończył się szturmem na zamek. Gdy z zapałem perorował o tym, jak wraz ze swym wojskiem oblegał włości sąsiada, jego akcent stał się nieco silniejszy, wymknęło się mu także kilka ruskich wyrażeń. Szymon z kolei stwierdził w duchu, że zupełnie nic z tego nie rozumie. - A waszmość to ucho postradał? Gdzie? - zapytał nagle Longin, nachylając się nad nim, jakby zamierzał bliżej przyjrzeć się prawej stronie jego głowy. Szymon skoczył w górę, jakby potraktowany igłą w siedzenie. Spojrzał na Longina z niedowierzaniem. - Ano postradałem – westchnął z rezygnacją. - Ćwiczyliśmy się z przyjacielem i ot... taki wypadek... niefortunny. Longin pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym nieoczekiwanie wybuchnął szczerym, serdecznym śmiechem. Szymon gwałtownie uczuł, że robi się zupełnie czerwony na twarzy. Dotąd nigdy nie wątpił w samego siebie, ale teraz... kimże on był w porównaniu z tym tajemniczym acz arcysilnym magnatem? Praktycznie nikim... - Lonia, chłopcze! - wykrzyknął pan Wróblewski, wyskakując w rozpiętym żupanie na schody. Chwilę później, obaj mężczyźni padli sobie w objęcia, wydobywając z siebie rzewne odgłosy. Potem, trzykrotnie ucałowali się w oba policzki tak, jak nakazywał stary zwyczaj. - Wuju – zaczął Longin drżącym głosem, gdy skończyli powitanie. - Aleś ty wyrósł! - wykrzyknął pan Wróblewski, lustrując go od stóp do głów. - Dziecięciem cię pamiętam... Zachodź, siadaj i odpocznij! Longin powstrzymał go gestem, przed wejściem do domu. - Zaczekaj wuju, przywiozłem prezenty... powiedział nieśmiało. Szymon obserwował te sceny z niemałym zainteresowaniem. Przy panu Wróblewskim, Longin nie epatował już dotychczasową siłą i władczością a stał się zwykłym, młodym mężczyzną, spoglądającym właśnie w oblicze szanowanego krewnego. Kolejne pół godziny upłynęło wszystkim na podziwianiu służących Longina, wnoszących do domu, jego podarunki dla wuja. Główny zainteresowany nadzorował ten proces stojąc na ganku i co i raz dźgając ociągających się mężczyzn rękojeścią nahajki dokładnie tam, gdzie powoli kończyły się plecy... Izabella obserwowała cały pochód z płonącymi oczami. Wystarczyło jedno spojrzenie, by Szymon ocenił, iż fakt pokrewieństwa z owym tajemniczym przybyszem, dawał jej pełną satysfakcję. Nagle, zdała mu się znacznie bardziej dumna, niż dotychczas. On sam zaś, jakby kurczył się w sobie, choć powoli, gdzieś wewnątrz niego budziło się coś, co od wieków było główną siłą napędową wojownika... wyzwanie. Na okazję godnego przyjęcia zamożnego gościa zabito dwa prosiaki, dwie świnie, dziesięć kur i woła. Pomimo protestów Samuela, na stole zagościła także aż nazbyt liczna dziczyzna. O rozmaitych rodzajach ryb, kasz i przypraw, Szymon wolał później zapomnieć. Dość, że uszczęśliwiony Longin nadal radośnie opowiadał o tajemniczych i komicznych przypadkach ze swego otoczenia, aż wreszcie, widocznie od początku zainteresowany tym Samuel, którego również nie onieśmielało bogactwo kuzyna, który jak się okazało pod gronostajową ferezją nosił jedwabny, karmazynowy żupan wyszywany złotą nicią, zdał mu z nieukrywaną ciekawością pytanie o jasyr. Longin wyprostował się w krześle i pociągnął solidny łyk wina z wydobytego specjalnie na tę okazję, pozłacanego pucharu pana Wróblewskiego. Następnie odchrząknął i rozejrzał się po zebranych. - A no... - zaczął. - Mają w Konstantynopolu targ, zaiste ogromny... oni go zwą ''bazar''. I tam, poza wszelkie różności także i jeńców przedają. Ludźmi się kupczy, jak rzeczą jakowąś albo zwierzęciem. Przy damach opowiadać niezręcznie, bo tam dantejskie sceny prosto zachodzą. - Spojrzał nieznacznie w kierunku Izabelli, usadowionej obok pani Wróblewskiej. - Widziałem, jak córkę od matki oddzielali. Dziewczątko jeszcze, nie więcej, jak dwunastoletnia. Nóż jednemu poganowi z pasa wyrwała i pchnąć się próbowała. Ale odebrali. - Zaiste, straszne – szepnęła Izabella. - I jak ty kuzynie, tam...? - Ano, nie zapomniałem, żem ja Dobrowolski – łagodnie upił łyk wina. U jednego Turka pięć lat aż byłem. Okrutnik z niego był, jak jakoweś diabeł... Co i rusz któregoś ze swoich chłostał , czy winien, czy niewinien był, co sobie umyślił. I strawy takoż żałował, że trzech tam z głodu pomarło. Potem zaś mnie bratu swemu odstąpił. Stary to był, ale dobry człowiek, jak syn u niego miałem. Choć i na mahometańską wiarę przekonywać próbował. Ale pomarł biedaczyna na rok przed tym, jak mnie ojce wykupili. Wtedy, zgodnie z wolą jego, uwolnić mnie chcieli. Ale ja przechrztą być odmówiłem i mnie temu diabłu wrócili. Ot i cała historia. A do domu wracając, pisma jakoweś przechwyciłem, a potem... jedziemy, patrzymy a tam czambuł jeden się na stepie rozsiada. To my drugą drogą do dworu, wrota zawarli do grodu, wsie obstawili żeśmy obronili. A pisma do hetmana zawiozłem. To za to i jeszcze drugie jedno, co to przy damach nie przystoi, król mnie osadził w dobrach Wiłłowskich, kniaziów, co to ich Tatarzy zabili w rok po ataku na nasz dwór. Jechali ponoć gdzieś i ich w drodze... kniazia i kniahinię usieczonych w zbożu znaleźli a kniaziównę małą... pewno porwali. Bóg jeden wie, czy żyją jeszcze... tedy, co ich to moje. W tym momencie, usadowiony tuż obok Longina, pan Wróblewski wybałuszył oczy, poczerwieniał na twarzy i zaczął przeraźliwie kaszleć. Widząc to, pani Wróblewska poderwała się z miejsca, wciskając w dłoń męża puchar z winem. Mężczyzna zaczął łapczywie pić a chwilę później opadł na oparcie krzesła, oddychając głośno. - A... jeśli mogę, panie wojewodo... - zaczął ostrożnie Szymon. -Byli we dworze trzej kozacy, co to mnie w grodzie o pana pytali? Pan Wróblewski wyprostował się i spiorunował Szymona wzrokiem. - Odstąp Szymko od pytania – odparł zduszonym głosem, po czym podniósł się z miejsca i wyszedł bocznymi drzwiami do kuchni. Goście popatrzyli po sobie zaskoczeni. Jednak, pan Wróblewski po kilku minutach wrócił, nakazując przynieść więcej wina i dwie butelki okowitej. Wkrótce, wyproszono też damy, by skupić się na sprawach, właściwych tylko dla mężczyzn. Przez resztę wieczoru, Szymon cierpliwie wznosił toasty, choć zachowanie pana Wróblewskiego nie dawało mu spokoju. Wreszcie, uczuł znajomy szum w głowie i łagodnie opadł na stół, nie słysząc już upadającego na podłogę pucharu z winem... Śpiewy i śmiechy z sali jadalnej powoli cichły, ustępując miejsca głuchemu brzękowi talerzy, odgłosom chrapania i szamotaniny. Izabella stała przed lustrem w swoim pokoju, rozczesując swe miodowozłote włosy, przed ułożeniem się do snu. Wypite wino paliło ją od środka, nie dając zapomnieć o dzisiejszym, niezwykłym dniu i pierwszym od blisko piętnastu lat spotkaniu, z ukochanym przez nią onegdaj, młodym kuzynem. Nieoczekiwane to spotkanie i przepych dworu Longina, wprawiały ją w oszołomienie i, choć dotychczas była w stanie ukryć swój zachwyt tak, jak nakazywał jej honor i duma wojewodzianki z krwi, tak teraz, gdy była sama... Obróciła się wokół własnej osi, ujmując w palce brzegi koszuli i dygnęła głęboko, recytując: - Panna Elżbieta Wróblewska, sistra cioteczna i umiłowana krewna Longina Dobrowolskiego, pana na Wiłłowie i Brutach. Wybuchnęła śmiechem i podskoczyła w miejscu, po czym ruszyła w kierunku komody, by zgasić stojącą na niej świecę. Zdążyła jednak tylko unieść dłoń, gdy usłyszała głośne pukanie w okno. Odwróciła się powoli, oczekując ujrzeć gałęzie, stukające we framugę tak, jak zwykle w wietrzne noce, konary rozłożystej lipy, rosnącej tuż obok domu, obijały się o okna i ściany. Tym razem jednak, niczego takiego nie zobaczyła a w zamian, w oknie zaświeciła głowa mężczyzny... jednego z kozaków, których dzisiaj widziała z Szymonem w mieście. Krzyknęła i porwała z krzesła sukienkę, zasłaniając brzuch i ramiona. Kozak, jakby przestraszył się jej zachowania, wyprostował się i odwrócił głowę. Izabella spostrzegła ze zdziwieniem, że nie miał na sobie czapki ani kożucha a przykrótki, sterczący pionowo osełedec i długie, obwisłe wąsy pokryte miał szronem. - Otworzy waćpanna, wysłucha... - wymówił żałośnie, wciąż odwracając wzrok. Izabella zatrzymała się na środku pokoju, zwalniając uścisk, w jakim dotąd trzymała sukienkę. Nie rozumiała, czego ten mężczyzna od niej chce i jak to wszystko było w ogóle możliwe. - Czego waść chcesz? - zapytała szeptem, podchodząc do okna. - Nie masz czegoś do jedzenia, miłościwa panienko, chociaż skórkę od chleba... - jęknął mężczyzna, unosząc nagle głowę i spoglądając w oczy Izabeli z tak przemożnym bólem, że dziewczynę aż przeszedł zimny dreszcz. Tego samego dnia z rana, ten sam człowiek, próbował stawiać się ponad nią, zarzucając jej tatarskie pochodzenie. Teraz jednak sprawiał tak żałosne wrażenie, że dziewczynę ogarnęło dlań głębokie współczucie. Niepewnie spojrzała na leżące na stole w jej pokoju, pozostałe resztki mięs i kaszy, które zabrała, by w spokoju i samotności zjeść do końca. Nerwowo przełknęła ślinę. - Dobrze, tylko nic waść nikomu nie mów – odparła wstając i chwytając za tacę. Postawiła ją na parapecie i otworzyła okno, odsuwając się przy tym na bezpieczną odległość. Tak.. na wszelki wypadek. Tymczasem kozak, porwał w ręce pierwszy z brzegu talerz i zaczął jeść a raczej wrzucać sobie do ust kolejne kawałki mięsa, jak ktoś, kto nie jadł od wielu dni. Izabella przypatrywała się temu z nieukrywanym zdziwieniem. - A cóż to się waści stało...? - zapytała ostrożnie. Kozak uniósł wzrok, nie przerwał jednak jedzenia. - Sklęli, przepędzili, pieniądze, kożuch i jadło całe zabrali – jęknął. - Bracia moi. Powiadają, że jak wrócę, to gardło poderżną. - A cóżeś waść takiego uczynił?- zapytała Izabella, dla pewności odsuwając się jeszcze dalej. - Ne możu skazaty – westchnął tamten kręcąc głową. Pan wojewoda zabronili. - Teraz go tu nie ma... - mruknęła Izabella, nieznacznie lustrując drzwi do pokoju. - Ja... - kozak zniżył głos do szeptu. - Ja jejmość kniaziównę chciał porwać i Chomenkom wrócić... - Kogo? Komu? - upewniła się Izabella. - To pan wojewoda nie powiedział? - zapytał mężczyzna blednąc. - Nie... - zaczęła Izabella niepewnie. - U nas gość dzisiaj zjechał. Kuzyn mój, pan Dobrowolski. Ojciec nic o kozakach nie mówił. Myślałam, żeście nie dotarli... - Majętny ktoś – wykrztusił kozak pomiędzy kęsami przepiórczego mięsa. - Tak... - westchnęła Izabella, uśmiechając się z rozmarzeniem. - Majętny i potężny. Trzy lata temu, za honorowe zasługo dostał od króla te majątki po kniaziach Wiłłowskich, co to ich Tatarzy zabili. I ot, z ruiny w bogactwo przemienił. Kozak przerwał nagle jedzenie i uniósł głowę. - Wiłłowskich majątki? - zapytał, jakby ze strachem w głosie. - Tak, tych co to w zbożu ich ciała znaleźli na drodze do Brut – odparła Izabella. - O ja nieżywy już! - wykrzyknął nagle kozak, odrzucając talerz i żegnając się zamaszyście. - Spasi hospodi – wykrztusił po cerkiewnosłowiańsku. Izabella potrząsnęła głową, zaskoczona jego zachowaniem. - Co się waści stało? - zapytała niepewnie. - Bo ja... bo ja... - zaczął kozak, ściszając głos do szeptu. - Ja kniaziówny Wiłłowskiej człowiek. Kolejny dzień, wstał jasny i łagodny, tchnący lodowatym pięknem zimy. Jakkolwiek, Izabella posłała w tajemnicy swoich ludzi, by szukali pszenicznowąsego kozaka, który uciekł chwilę po tym, jak wyznał, iż jest sługą kniaziówny Wiłłowskiej, tak nikomu nie udało się go znaleźć. Wysłany przez pana Wróblewskiego, by szukać zbójców Samuel, także jeszcze dotąd nie wrócił. Tymczasem, w ciałach wczorajszych biesiadników ozwały się odwieczne echa skutków spożytego alkoholu. Pan Wróblewski umierał godnie, we własnym pokoju, sącząc powoli przygotowany mu przez kucharkę sok, z trudem wyciśnięty ze złożonych w piwnicach buraków. Szymon i Longin z kolei, korzystając z pobłażającego im młodego wieku, rozebrali się do hajdawerów i wyskoczyli na zewnątrz, w nadziei, iż chłodny śnieg ulży nieco ich rozpalonym głowom. W jednym z okien błyskawicznie zebrały się młode służące, przypatrując się im z rumieńcami na twarzach i chichotem na ustach. Tym razem jednak, ani jednego, ani drugiego kompletnie to nie obchodziło. Szymon chwycił w obie ręce, wiszące przy studni drewniane wiadro i zaczął z zapałem pić lodowatą wodę, czując przy tym, jak dreszcz ulgi rozlewa się od czubka jego głowy aż do stóp. Longin, który najwyraźniej czuł się nieco lepiej, przypatrywał się temu z pobłażliwym uśmiechem. Szymon odstawił wiadro, otarł usta wierzchem dłoni i odwrócił się w jego kierunku. - A jak ty tego dokonałeś, panie bracie, że nikt z sąsiadów o krzywdę nie wnosił? Ja bym się chyba sądził, jakby nagle ktoś nie wiadomo skąd majątek po moich sąsiadach zmarłych chciał przejąć. Wiłłowscy chyba mają krewnych... - zaczął ostrożnie. - A to i sądzili się i dalej się sądzą co poniektórzy. Ale do Wiłłowa i Brut żaden praw nie dostał. A i do Sądni, Belzy i Sadówki też nie dostali. - A co w tych pismach takiego było, że cię tak uhonorował król? - zapytał Szymon, obrzucając się śniegiem. - Tego powiedzieć nie mogę – westchnął Longin. - Zakazali. Pieniądze z okupu też wzięli. - A to jeszcze jakiś okup był? - zapytał Szymon po namyśle. Wiedział, że Longin może odebrać jego ciekawość, jako zbyt natarczywą, pragnął jednak z całych sił zrozumieć, jakim sposobem mężczyzna znalazł się w miejscu, w którym właśnie był. - Ano był okup... - Longin spuścił wzrok z rezygnacją a chmura ciepłego powietrza z jego płuc, pofrunęła w górę. - Bom chańską córkę porwał i w wieży w Wiłłowie trzymał. Dla okupu – powiedział ponuro. - Alem nie ukrzywdził – dodał w odpowiedzi na zaskoczony wzrok Szymona. - I zapłacił chan? - zapytał Szymon. - Zapłcił – odparł Longin miękko. - Chciałem z tego rodzicom trochę pieniędzy za mój wykup wrócić, ale zabrali. - Siłaś uczynił – skwitował to Szymon, podchodząc do niego. - Wojować nie chcesz? - Nie – mruknął Longin, obrzucając się śniegiem. - Wojaczki mam dosyć. Ożenić się chcę i w spokoju gospodarować. - A ja chcę wojować – odparł Szymon z zapałem. - Siec na wszystkie strony świata. Longin skwitował to łagodnym uśmiechem. Boś i panie bracie do tego widno stworzony. Tak mi się to widzi – stwierdził, poszukując czegoś wzrokiem. Szymon mimowolnie spojrzał w tym samym kierunku i dostrzegł na kuchennym parapecie pięknego gila z czerwonym brzuchem, uwijającego się nad ziarnem. - Kucharka ptaki karmi – stwierdził. - Pan wróblewski zezwala, bo lubi, jak śpiewają. Longin odwrócił się i spojrzał na niego. W jego oczach błyszczało dziwne jakieś, rozrzewnienie. - A wielbrąda panie bracie widziałeś? - zapytał z błyskiem w oku. - Rok temu trzy kupiłem od Ormian. Piękne, ozdoba dworu. Szymon odchrząknął i pokręcił głową. Znów nie rozumiał intencji Longina. Albo może... zanadto doszukiwał się w tym, co mówił drugiego dna? Nieznacznie zsunął wzrok aż jego oczy spoczęły na lewym ramieniu przybysza. Widniał na nim wypalony znak – proste koło, na ukos przekrzyżowane dwiema liniami. Zamrugał z niedowierzaniem i cofnął się o krok. - Co to jest? - zapytał, wskazując na znak. Longin spojrzał na niego lodowatym wzrokiem. Po chwili jednak złagodniał. - A to... ten diabeł, u którego to trafiłem pięć lat katorgi kazał wszystkich, co mu przedawali do pracy, żelazem gorącym piętnować. A jak kto uciec próbował to mu znak taki na twarzy wypalali – odparł, jakby ważąc słowa w głowie. - Barbarzyński kraj. Alem krzyża nie porzucił - dodał, chwytając w dłonie, zawieszony na jego szyi wielki, nabijany szmaragdami złoty krzyż o dwóch belkach. Szymon ponownie zamrugał. Dotychczas krzyża nie zauważył, teraz jednak w jego głowie ponownie przebrzmiało pytanie dnia poprzedniego. Longin najwyraźniej zauważył to spojrzenie, gdyż jego wzrok momentalnie stał się twardy, jak stal. - Tak, dyzunitą jestem – stwierdził, wściekłym głosem. Usieczesz mnie waszmość za to? - N-nie, ja tylko... - zaczął Szymon. Nie zdążył jednak dokończyć, gdy na dziedziniec wjechała pokaźna grupa ludzi, dowodzonych przez Samuela. - No i masz ci Szymko, chłopa słuchaj! - zawołał w kierunku chłopaka. - A co? Nie było zbójców? - zapytał Szymon, usiłując ukryć zdenerwowanie. - Byli, byli... - odkrzyknął Samuel hardym tonem. - Dziesięciu, albo i więcej. Przy brodzie obozowali. Usiekłem trzech sam, czwartego Tomasz dobić musiał. Dwóch uciekło, ale im z muszkietów... możesz swojemu chłopu powiedzieć, że po zbójcach – roześmiał się, trochę kpiąco, trochę z poczucia tryumfu. - Dajże pokój – westchnął Szymon, kierując się do domu. W wejściu, minął się z jedną z pokojowych, która z potarganymi włosami wyskoczyła na schody, wydmuchując tuman pary w mroźnym powietrzu. - Pan Wróblewski prosi panicza Samuela z siostrą do siebie – wykrztusiła, dysząc. - Czego chce? - upewnił się Samuel. - Nie powiedział. Mówi, że sprawa tylko dla was – wykrztusiła służąca. Samuel odwrócił się w stronę towarzyszących mu ludzi, jakby szukając pośród nich odpowiedzi. Ci jednak wzruszyli ramionami. Służąca tymczasem ulotniła się do wnętrza domu. Samuel westchnął i niechętnie zsiadł z konia. Gdzieś w tyle głowy, kołatała myśl, że może chodzić o kozaków, napotkanych wczoraj w mieście przez Szymona. Nie pomylił się. Ojca zastał, o dziwo w dobrej kondycji, usadowionego za swym potężnym , dębowym biurkiem, ustawionym tam, gdzie zwykle tylko on miał przystęp – w jego gabinecie. Natychmiast zrozumiał, że sytuacja musi być poważna... tym bardziej, że na miejscu była już Izabella. Twarz miała białą, jak papier i zdało się mu, że ukrywa coś, co prawdopodobnie zaraz wyjdzie na jaw. - Siadaj synu – powiedział pan Wróblewski, łagodnie wskazując Samuelowi krzesło. Chłopak usiadł posłusznie, czując, że jeśli za chwilę nie dowie się, co się stało, oszaleje. - Wczoraj, twoja siostra i panicz Szymon Belski, spotkali w grodze posłów księcia – zaczął pan Wróblewski, spoglądając na Izabellę. Ta skinęła głową. - Tak, spotkaliśmy. Trzech kozaków - potwierdziła. Pan Wróblewski uśmiechnął się blado. - Ja księcia poznałem... dwa razy się widzieliśmy, w polu. Raz pod Smoleńskiem, wy nie pamiętacie... młodzik taki był jeszcze – pokręcił głową. - I trzy lata temu. To synu pamiętasz... - Tak, pamiętam – potwierdził Samuel. - Nie wiem, dlaczego mnie o to prosi... pisze, że długo szukał człowieka godnego zaufania i, że tylko ja jeden mogę mu pomóc... a teraz mój siostrzeniec... - pan Wróblewski wstał i zaczął nerwowo chodzić wokół pokoju. Po chwili zatrzymał się i spojrzał na Samuela i Izabellę z jakimś dziwnym, nieodgadnionym wyrazem oczu. - Dawny towarzysz chorągwi kniazia Wiłłowskiego, teraz człowiek księcia... jechał przed Bożym Narodzeniem tą drogą, na której Wiłłowskich zabitych znaleźli. I na tym polu dziewkę wiejską zobaczył... Był przejechał, ale to dziwne mu się zdało... że dziewka z wyglądu całiem, jak kniahini Maria, Wiłłówskiego żona była... a znał ją od lat młodzieńczych. Kazał dziewce do rodziców jej się prowadzić... I wyznali oni, że czternaście lat temu z pobojowiska dziecko wzięli, nie wiedząc nawet, jaki to pan jechał i gdzie. A, że swoich nie mieli to i wychowali. Jeszcze sukienkę dziecinną jej w skrzyni trzymali. Tedy i mąż ów ubiór kniaziówny w onej sukience rozpoznał. Do zamku, do księcia dziewkę wziął a tam już uradzili, co z nią zrobić. A i pan hetman także kniaziównę w niej rozpoznał. Książę do mnie ją przysłać zamierza. Sam zając się nie może, problemy rodzinne jakoweś go zajmują. Ale wiosną chce ją zabrać. Rzecz w tym, że na świat wypuścić nijak jej nie możemy. Czternaście lat u chłopów była... pięcioletnim dziecięciem zabrana. Jeno, chamskie życie zna. Książę pisze, że i polską mowę całkiem zapomniała. Samuel patrzył na ojca z dziwnym uczuciem, gdzieś głęboko w środku. Dotychczas łączył napotkanych przez jego siostrę kozaków z nagłym przybyciem Longina. Tego, co jednak usłyszał, zupełnie się nie spodziewał. - Rozumiecie, co nas czeka? - zapytał pan Wróblewski po dłuższej chwili. - Ojcze... - Samuel podniósł się z miejsca. Poczuł, że musi zadać to pytanie. - Longin teraz dzierży majątek, którego ona jest dziedziczką... czy... książę nie zechce go stamtąd wyrugować? Prawo stoi po stronie kniaziówny... Dokładnie w tym samym czasie, czego nie mogli wiedzieć, zajęci roztrząsaniem natury przypadku, który kazał im wszystkim poznać Longina, gospodarującego majątkiem, rzekomo zaginionej kniaziówny i dowiedzieć się, że ona jednak żyje tego samego dnia, starzy i młodzi Wróblewscy, do domu biegła co chwilę przystając i krztusząc się lodowatym powietrzem, Delfina Belska. Wiedziała, że Szymon został tutaj na noc, tej nocy jednak... po prostu, zwyczajnie musiała go znaleźć. Rodzice jeszcze o niczym nie wiedzieli. Zatrzymał się za rogiem, opierając o rynnę i powoli zaczerpnęła powierza. Gdy już oceniła, że oddycha spokojnie, poprawiła włosy, wygładziła futro i ruszyła do wejścia. Natychmiast jednak, rzuciło jej się w oczy, że krzątający się przy codziennych zajęciach ludzie, sprawiają wrażenie, jakby coś się zmieniło... jakby coś ukrywali, lub też... na coś czekali. Nie, coś sobie uroiła ze zdenerwowania. Zdecydowanym krokiem, ruszyła na schody... i dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że nikt nie pilnował bramy. Przeskoczyła dwa ostatnie stopnie i zdecydowanie szarpnęła za klamkę. Jednakże, jej oczom nie ukazała się sień a twarz mężczyzny niezwykłej urody, zupełnie jej nieznanego. Krzyknęła i odskoczyła w tył, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. Tamten, doskoczył do niej, powstrzymując ją przed upadkiem ze śliskich stopni. - Nic się waćpannie nie stało? - zapytał, łagodnym głosem. - Ni-nie... - wyjąkała Delfina, lustrując ukradkiem jego twarz, która pomimo wszystko, kogoś jej przypominała. - Przestraszyłem. Przepraszam – powiedział nieznajomy, tym razem z wyraźnym wschodnim akcentem. Delfina zamrugała z niedowierzaniem. Dopiero teraz spostrzegła jego niezwykle bogaty strój i gronostajowy kołpak, ukrywający wyraźnie potargane włosy, koloru świeżego, olchowego drewna. Tak zamożny człowiek nie powinien... - Waćpanna nie wiesz, z kim masz przyjemność... - zaczął , wyraźnie zmieszany. - Ja... Longin Dobrowolski. Brat cioteczny panicza Samuela i panienki Elżbiety... - A! - krzyknęła Delfna, po chwili jednak strofując się w myślach. - Już rozumiem. Przepraszam. Szukam Szymona, mojego brata. - Belskiego? - upewnił się Longin. - Ja, Delfina Belska – przedstawił się delfina prostują i odsuwając na stosowną odległość. - Longin także cofnął się kilka kroków, unosząc przy tym czapkę w geście, nakazanego tradycją szacunku. Delfina skinęła głową. - Brat waćpanny jest w kuchni – powiedział Longin, podchodząc do drzwi. Otworzył je, zapraszając Delfinę gestem do środka. - Nie słyszałam o panu wcześniej – zaczęła nieśmiało. - Bom dwanaście lat spędził w tureckiej niewoli. Waćpanna młoda to i nie pamięta – odparł Longin, z jakąś ponurą melancholią. - Ma już piętnaście lat... ale istotnie. Mogę nie pamiętać – odparła Delfina, czując, iż tak naprawdę nie ma pojęcia o prawdziwym życiu. Z ulgą dostrzegła, że drzwi do pokoju kuchennego otwierają się a na zewnątrz pojawia się obandażowana głowa jej starszego brata. W jego oczach malowało się zaskoczenie. - Finka? Co ty tu robisz? Delfina cofnęła się w tył. Właśnie w tym momencie, przypomniał sobie z całą mocą, dlaczego tu przybiegła... Schwyciła brata za ramiona i wcisnęła do wnętrza kuchni. - Szymon... Fruzia zniknęła tej nocy. Posłałam, żeby jej szukali, ale nie znaleźli. Za to byli, u Biczyńskich.. a tam im powiedzieli, że Herakliusz tej nocy wyjechał. Szymon, jak się pan ojciec dowie...! |
|||||||||||||
Post został pochwalony 0 razy Ostatnio zmieniony przez Dominika dnia Wto 11:57, 12 Lip 2022, w całości zmieniany 1 raz
|
![]() |

![]() | Kiedy serce wraca do domu... | ![]() |
|
||
![]() |
![]() |
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.